czwartek, 28 lutego 2013

Przyjaźń na dobre, przyjaźń na złe?

Wygrzebuję się z choroby. Na dzień przed wyjazdem z Bielska, już "czułam się niewyraźnie" ale rozłożyło mnie dopiero w domu. To był trudny tydzień. Brak aktywności fizycznej, zmusił  do refleksji, a tego staram się unikać, tzn. staram się nie wspominać, bo jeszcze nie mogę. Unikam też myślenia co dalej... czyli pozostaje - tu i teraz. No ale, jak powiedziałam, choroba zmusiła mnie do refleksji. Już pół roku jestem sama. Staram się funkcjonować najlepiej, jak potrafię. Nie zostawiam niczego na później, bo już wiem, że  "później" może nie być. Staram się mieć zajęty cały dzień i wiem, że to działania ucieczkowe, ale na razie tak musi być... Obserwuję, jak zmienia się mój krąg towarzyski i jestem świadoma tej prawidłowości, nie mam do nikogo pretensji ani żalu.  Czasem jestem zdziwiona.
Mam wieloletnich znajomych. Z jednymi spotykaliśmy się często i serdecznie, to u nas, to u nich. Z drugimi tylko wtedy, kiedy zapraszaliśmy do siebie. Nagle coś się wydarza, w środku nocy dzwonię do jednych i drugich, mój mąż miał zawał, stan jest ciężki, jest 400km od domu, jestem przerażona. Ci pierwsi mówią "nie martw się wszystko będzie dobrze". Ci drudzy pytają tylko gdzie jestem. W pół godziny są u mnie. Jest druga w nocy. O nic nie pytają tylko działają. Znajomy nie może pojechać ze mną na drugi koniec kraju ale organizuje transport, jego żona pyta gdzie jest garderoba i pakuje mnie na wyjazd. Ja cały czas usiłuję dzwonić do szpitala, ciągle każą mi czekać, bo czynności ratownicze trwają. Kiedy już prawie wsiadam do samochodu, który ma mnie zawieźć do szpitala do męża, dzwoni telefon ze szpitala. Nie udało się..... Moja koleżanka zabiera mi torbę i bez słowa przepakowuje, bo już nie będzie potrzebna piżama, ale to co niezbędne na ostatnią drogę. Zostają w moim domu i wiem, że dpoilnują wszystkiego. W czasie drogi wielkorotnie próbowałam połączyć się z tymi moimi "bliższymi" znajomymi. Potrzebowałam ich, potrzebowałam powiedzieć, co się stało, ale telefon nie odpowiadał. Potem powiedzieli, że jak zadzwoniłam po raz pierwszy, wracali z imprezy, w domu wyłączyli telefony. Rano, jak zobaczyli dwadzieścia nieodebranych połączeń, to domyślili się, że nie jest dobrze i bardzo mi współczują, i oczywiście są do mojej dyspozycji i  jeżeli tylko czegoś potrzebuję.... Niczego już nie potrzebowałam.
Minęło pół roku, dalej jedni znajomi bywają u mnie dość często i mówią, że są ze mną. Drudzy moi znajomi byli może trzy razy, kilka razy rozmawialiśmy telefonicznie. Już wiem, że niezależnie o której do nich zadzwonię, to tylko zapytają , gdzie jestem i natychmiast przyjadą. Zresztą to nie był pierwszy raz, kiedy potrafili rzucić wszystkie swoje zajęcia i służyć pomocą. Mogę na nich liczyć w sytuacjach kryzysowych, ale zdarza się, że zawodzą, kiedy sprawa dotyczy zwykłego towarzyskiego spotkania:)).  Znaczą dla mnie bardzo dużo, i mam nadzieję, że ja też nie zawiodę, jeżeli będą mnie potrzebowali. Czy to znaczy, że mam przyjaciół na dobre i przyjaciół na złe czasy? Nie! mam znajomych i przyjaciół. Myślę, że termin przyjaciel nie jest synonimem kumpla do zabawy, to coś zupełnie innego.
Jak często mylimy przyjaźń ze zwykłą interesowną znajomością, która funkcjonuje tylko w sytuacjach łatwych, bezstresowych.

Zbliża się wielkanoc, ćwiczę się w woskowych pisankach, zgodnie ze wskazówkami pani Niny i żeby dać coś od siebie, zrobiłam stroik do wielkanocnego koszyczka.



czwartek, 21 lutego 2013

Przekraczanie granic

Słuchajcie, zrobiłam to..., jestem z siebie bardzo dumna!!
Ale do rzeczy. Prowadzę samochód od kilkudziesięciu lat. Jazda po mieście w tłoku, w korkach nie stwarza mi większych problemów. Razem z mężem jeździliśmy samochodem na bliższe, dalsze i całkiem dalekie wyprawy. Po śmierci "mojego szczęścia" (jak Go nazywałam), jak  nieco wróciłam do nowej rzeczywistości,  uświadomiłam sobie, że mam problem...  Musiałam pojechać do niedalekiego miasteczka - raptem 45km, a ja dwa dni zastanawiałam się, jak dojadę. Bardzo poważnie rozważałam jazdę autobusem. Po prostu jakaś blokada psychiczna, chyba dlatego, że dotychczas wszystkie wyjazdy poza Lublin, były wyjazdami wspólnymi albo wyjazdami służbowymi, to wtedy z kierowcą. Nagle muszę jechać sama - koszmar! Dojechałam, wróciłam cała i zdrowa. Po tym doświadczeniu pomyślałam, "no trudno, samochód będziesz miła do jazdy po mieście. Wszystko pozostałe będziesz załatwiała pociągiem itp..."    Wszystko przemyślałam, przebolałam swoje ograniczenia i nagle dostaję wiadomość od dzieci: Lenka (moja wnusia) jest chora, rodzice nie bardzo mogą pozwolić sobie na nieobecność w pracy - mamo, czy możesz pomóc? Odpowiadam, że tak, jutro rano wsiadam do pociągu i za osiem godzin jestem na miejscu. Potem zaczęłam myśleć. Fajnie, pakuję walizkę, biorę psa na smycz i wsiadam do pociągu i co dalej....? Moja bujna wyobraźnia zaraz podsunęła mi obraz siebie z walizką ,ciągnącą na smyczy przestraszonego psa, który pociągu na oczy nie widział. I jak już, tak na wyobrażałam sobie,  i siebie, i psa i przede wszystkim, to chore dziecko potrzebujące mojej opieki. Podjęłam decyzję. Potem  rozpłakałam się ze strachu i nerwów, a następnego dnia o świcie, wsiadłam w samochód i pojechałam do Bielska-Białej. Wsiadając do auta poprosiłam wszystkie dobre duchy, by mnie prowadziły, bo nie wiem gdzie jadę i nie wiem, jak dojadę.
Dojechałam... następnego dnia bolały mnie wszystkie mięśnie, nawet te, z których istnienia, nie zdawałam sobie sprawy.  A wnusia? lekki katar, lekki kaszel... moja wyobraźnia podsuwała znacznie gorsze widoki:)).
Powrót do domu nie napawał mnie już takim lękiem. Dzięki temu bardzo trudnemu doświadczeniu pozbyłam się blokady psychicznej, przekroczyłam granice własnych niemożności i wiem, że będę jeździła nie tylko po moim mieście:). Możecie się śmiać, ale dla mnie,było to mistrzostwo świata.

Dalsza część serii "Widziane z okna"

Malutka piękność-  sikorka Modraszka

Były wróble z grilla, a teraz sikorki :)

Jesteśmy głodne, a za bramą coś leży...


pierwsza odważna
 

wszystkie jesteśmy odważne:))
 

niedziela, 10 lutego 2013

Spotkanie


Wczoraj miałam miły dzień. Odwiedziła mnie p. Nina Posławska- specjalistka od tzw. pisanek batikowych. Przemiła pani, mieszkająca w okolicach Siemiatycz. Nie dość, że mnie odwiedziła, to jeszcze obdarowała pisankami, pisaczkami do wosku (przedmioty bardzo cenne, bo nie można ich kupić) i do kompletu woskiem pszczelim i specjalnymi barwnikami. Na dodatek urządziła mi warsztaty z pisania woskiem. Patrzyłam i nie mogłam wyjść z podziwu, z jaką szybkością i sprawnością dekorowała jajka. To, tylko z pozoru łatwa sztuka. Moje pierwsze próby, to jedna wielka porażka: wężyki zamiast linii prostych, pomyłki w kolejności nakładania wzoru, wosk zastyga w najmniej oczekiwanym momencie, albo kapie nie tam, gdzie powinien itp. Ech!, lepiej nie opowiadać.....
Na pocieszenie, p. Nina uświadomiła mi, że pisankarstwem zajmuje się od kilkudziesięciu lat i rocznie wykonuje nawet do 1500 pisanek.

Tu p. Nina
Warsztaty pisania pisanek na UMCS - fot. GOKSiR (17)
Warsztaty pisania pisanek na UMCS - fot. GOKSiR (17)
Na zdjęciach dzieła p. Niny i moje koślawce. Z pewnością nie będziecie mieli trudności z określeniem, które są czyje:)).

Teraz, po takim zaangażowaniu mojej nauczycielki, nie pozostaje mi nic innego, jak: ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć:)) Od razu zaznaczam, nie spodziewam się wielkich osiągnięć w tej dziedzinie, ale jak, kiedyś pisałam, uwielbiam uczyć się starych technik zdobniczych. Ot tak, dla siebie samej, żeby sprawdzić, czy potrafię...
Pisanki okazują się trudniejsze niż myślałam. Na pocieszenie zrobiłam jeszcze jedną czerwoną broszkę.
Ta technika sprawia mi znacznie mniej kłopotów:))



Nie jest to mój własny wzór. Posiłkowałam się wzorem stąd.


Zimowy pies - Tofi

czwartek, 7 lutego 2013

Czerwona broszka

W przerwie odwiedzania różnych urzędów (nienawidzę chodzić po urzędach), na poprawę nastroju, zrobiłam broszkę. Czerwoną, ognistą, na przekór białemu szaleństwu za oknem.



Tutaj, białe szaleństwo nocą
                                   

Czerwona poświata, to światła miasta.






niedziela, 3 lutego 2013

Nazywanie lęków

Niedawno przeczytałam taki tekst:
"Jeśli kiedykolwiek warczał na ciebie nieznany pies, zaznałeś lęku. Jednak wystarczy wymówic imię tego psa, a przestanie warczeć, położy uszy, zacznie merdać ogonem. To że znasz imię psa, daje ci nad nim władzę. Nazwanie swoich lęków, to możliwość sprawowania władzy nad nimi".   Marshall J. Cook  -"Oswoić lęk"
Coś jest w tym nadawaniu imion.... W moim życiu; kórego już nie ma;  były też kury ( kiedyś o nich opowiem),miały swoje imiona i żadna z nich nie została przeznaczona na rosół, nawet, gdy wyprowadzałam się z mojego miejsca na ziemi, to wszystkim pierzastym podopiecznym znalazłam nowy dom.




 Jeszcze jedna egzotyczna łupina w, której urosły kwiaty:)


 Różowy kwiat, zrobiony mimochodem. Siedziałam, ślepiłam się w teldwizor, a ręce coś splatały:))

 Tu, zabawa w kolory, chyba niespecjalnie udane połączenie, ale trening....sami wiecie:))

 Lubię niebieski kolor, nawet sypialnię zrobiłam w kolorze błękitu.

Niżej, ciąg dalszy cyklu "Z mojego okna"  Piękny ptak, nie wiem jak się nazywa. Pojawił się w ogrodzie, chyba tylko raz albo dwa.




 Tutaj  - "Zamglony bażant"  To, nie zdjęcie nieostre, to naprawdę była mgła:))

Cieplutko wszystkich pozdrawiam i piszcie, piszcie jak najwięcej, bo lubię czytać Wasze komentarze:)).

piątek, 1 lutego 2013

Jeszcze raz krokusy

Jak się kobieta uprze, to posadzi krokusy nawet w łupinie egzotycznego owocu:))
Kiedyś kupiłam taką egzotyczną skurupę i długo nie mogłam znależć dla niej przeznaczenia, aż do wczoraj. 
Umieściłam w niej krokusy i nawet jestem zadowolona z efektu, ale wiadomo... "de gustibus non est disputandum". Poddaję więc pomysł Waszej ocenie, chociaż i tak już nic tu nie zmienię, ponieważ całość wysłałam rano na charytatywną licytację, może komuś się spodobają:) Niezależnie od tego, Wasze zdanie jest ważne, bym mogła rozwijać swoje umiejętności, korzystając z obiektywnych wskazówek.




Przyglądam się Waszym pięknym zdjęciom dzieci, otaczającej Was przyrody i brakuje mi tego. Wiem, to była moja niezależna, chociaż podjęta w ogromnej traumie decyzja, ale zaczynam myśleć...
Na poprawę nastroju pokażę coś z lat ubiegłych. Seria zdjęć pod wspólnym tytułem " Z mojego okna" - wszystkie były zrobione z okien mojego domu.
Z mojego okna

Z mojego okna
 Wróble z grilla:))

Z mojego okna

Przylatywały do nas wszystkie gatunki dzięciołów, tu dzięciół duży, wiszący do góry nogami. cdn:))