W starym ogrodzie miałam roślinę. Nie wiem skąd, nie pamiętam żebym kupowała. Ot, któregoś lata wyrosło coś dziwnego z ziemi. Listki nie przypominały znanych mi chwastów, zostawiłam i czekałam, co z tego wyrośnie. Wyrosło toto, na jakieś półtora metra w górę, pokryło się maleńkimi zielonymi kuleczkami na cieniutkich gałązkach. Codziennie z mężem, z ciekawością zaglądaliśmy do tego czegoś i żadne z nas, nie wiedziało, skąd to mamy i co to jest (w naszym przypadku, raczej dziwna, taka amnezja). Zielone kuleczki powoli nabierały koloru i jakoś w lipcu, w naszym ogrodzie pojawiła się.... fioletowa mgła. Drobne liliowe kwiatki, na tak cieniutkich gałązkach, że z daleka wyglądały, jak zawieszone w powietrzu. Oboje powiedzieliśmy - ach jakie ładne! Natychmiast wykonałam "telefon do przyjaciela"- w moim przypadku, przyjaciółki - botaniczki, z żądaniem natychmiastowego przybycia, bo w ogrodzie kwietnie, coś czego nie znam:))) Przyszła, obejrzała, zawyrokowała:
Rutewka Delavaya. Stary ogród -
tak wyglądał , sprzedałam. Wtedy nie myślałam, że będę miała kolejny ogród (tym razem- ogródeczek). Najcenniejsze z roślin rozdałam przyjaciołom, inne zostały. Rutewka powędrowała do ogrodu botaniczki. Ubiegłej jesieni, poświęciłam trochę czasu, by wyszukać i kupić nową rutewkę.
Wyrosła jeszcze większa i piękniejsza. kwitła od lipca przez cały sierpień.
We wrześniu, zostały nieliczne kwiatki, a wczoraj zdarzył się "mały cud". Rano spojrzałam w okno i oniemiałam! Rutewka zakwitła ponownie!!! W słońcu, skrzyła się srebrem.
Zwyczajna sprawa, krople rosy na gałązkach, ale jakie cudne!!!
Serdecznie wszystkich pozdrawiam:))