Wróciłam..., tęskniłam za Wami:)), zastanawiałam się, co nowego na Waszych blogach. Poczytałam sobie:)
Święta zimowe, inne niż dotychczas zapamiętane. Były troche wesołe, trochę smutne i nostalgiczne.
W kościele, w oczekiwaniu na poświęcenie przyniesionych pokarmów, przypomniała mi się historia sprzed kiludziesięciu lat. Teraz, do kościoła przyjechałam samochodem, ale kilkadziesiąt lat temu, chodziło się na piechotę. Miałam wtedy może 10-12 lat, razem ze starszą koleżanką, zostałyśmy wysłane do kościoła ze święconką. Widzę to jak dziś: dwie nieduże dziewczynki maszerują przez wieś z koszyczkami przystrojonmi zielonymi gałązkami bukszpanu, przykrytymi białymi serwetkami. W koszyczkach same smakołyki: słodkie cukrowe baranki, jaja, malutkie chlebki, zwane u nas paschą, pachnąca domowa kiełbasa. Wszystko takie pyszne, ale niedostępne aż do niedzielnego poranka. Droga do kościoła to, jakieś 40 min. marszu w jedną stronę. Wystarczająco daleko, by bardzo zgłodnieć, a jeszcze trzeba wrócić do domu. Zapewniam, miałyśmy szczerą chęć doniesienia do domu koszyczków z pełną zawartością, ale nasz głód i zapachy wydobywające się z koszyczków (szczególnie ta kiełbasa:)) okazały się zbyt wielką pokusą. W połowie drogi znajdował się cmentarz, a obok dziki sad. Usiadłyśmy w tym sadzie. Miałyśmy spróbować tylko kawałeczek kiełbaski... Do domu, doniosłyśmy: jaja, sól, pieprz i zielone gałązki bukszpanu. Wszystko pięknie przykryte białą serwetką. Na szczęście nasi rodzice byli wyrozumiali:)))
Przez czas mojej tu nieobecności, nie próżnowałam. To już prawie cała róża. Jest dużo mniejsza niż sobie wyobrażałam, ale mam pewien pomysł. Zobaczę, co z tego wyjdzie i niezależnie od efektu pokażę, te moje pierwsze koślawe krzyżyki.